Siemaneczko
Dziś wreszcie recenzja.
I to nie byle jaka.
Na warsztat wchodzi nowy krążek zespołu CHEMIA "Let Me".
CHEMIA to - jak sama nazwa wskazuje - polski zespół rockowy,
założony w 2007 r. przez gitarzystę Wojtka Balczuna.
Kapela ma na koncie - razem z tą - 5 płyt.
Po "The One Inside" z 2013 r. na kolejny album musieliśmy czekać całe 2 lata.
Owszem, nie tak długo.
Jednak dla kogoś, kogo ta muzyka doprawia o ciary na plecach i skakanie po kanapie, te dwa lata to cała wieczność.
Pierwszy raz styczność miałam z ich utworami parę ładnych lat temu, kiedy byłam smarkatym bachorem i nie potrafiłam jeszcze docenić prawdziwej muzyki, jaką jest oczywiście rock.
Wtedy to usłyszałam gdzieś "Jeden Świat".
Wolę tu nawet nie pisać, co o tym pomyślałam :)
Na moje usprawiedliwienie powiem, że zespół miał wtedy jeszcze inny wokal - Marcina Koczota.
Szczerze powiedziawszy, teraz postrzegam były śpiew jako za bardzo "popowy" jak na
rockowy band.
Wokal się zmienił i według mnie grupa tylko zyskała na głosie Łukasza Drapały.
( wokalista po M.K. )
Ok, do rzeczy.
Kiedy słuchałam nałogowo płyty "The One Inside" uważałam, że ten zespół nic lepszego zrobić już nie może. I nie chodzi o to, że nie są zdolni. Chodzi o fakt, że dla mnie te utwory to był już szczyt szczytów. To niemożliwe żeby ktokolwiek zrobił coś więcej.
A jednak.
18 września tego roku ujrzał światło dzienne nowy album "Let Me".
Muzycy współpracowali przy nim m.in. z Mike'em Fraserem, gościem który nagrywał taki perełki jak Metallica, Led Zeppelin, AC/DC czy Aerosmith.
I bez ściemy, szczerze zastanawiałam się, czy kupić ten krążek.
Przecież nic lepszego być nie może, a jak nie może, to po co kupować kaszane.
Ale na mojej drodze stanął singiel "She".
( nagranie dziadowe ale na bloggerze nie ma jeszcze "normalnego" utworu )
SZOK!
Jednak może być coś lepszego!
Ale to tylko jedna piosenka, singiel musiał być dobry żeby płyta się sprzedała.
Nie szalej Kamila.
Tylko jedna piosenka.
Ciekawość jednak zwyciężyła, cztery dyszki przepadły.
Czy żal?
W żadnym wypadku!
Gdyby trzeba było, dałabym nawet osiem.
12 boskich utworów.
Przy pierwszym - "Fun Gun", już zaczyna odwalać. Tutaj po prostu nie da się nie skakać.
"She" jest bezpretensjonalne.
I w tym momencie dochodzimy do trzeciego kawałka, a mianowicie "The Luck".
Utwór pod wieloma względami wyjątkowy.
Po pierwsze, na garach gra tutaj nikt inny jak Brent Fitz, perkusista Slash'a.
Po drugie, piosenka tak elektryzuje, że to jest nie do opisania.
Tytułowy utwór uspokaja, ale tylko na chwilę, bo kolejne utwory to istny wulkan energii i mocy.
Niesamowicie porywające "I Love You So Much", "Grey", "The Shadow" i cała reszta utworów aż się prosi o kolejne odsłuchy.
Dopiero pod koniec płyty muzycy pozwalają nam przy "Send Me The Ravens" bezczynnie poleżeć na łóżku, popatrzeć w sufit i pomyśleć nad sensem istnienia :)
Osobiście, moim bezkompromisowym numerem jeden jest "We Toxic".
Śpiew Drapały, gitara Balczuna, gary Krama i wieża na full.
Niesamowite przeżycie.
Tak niesamowite, że album odtworzony zostaje ponownie.
I tak w kółko.
Mam wrażenie, że nigdy mi się nie znudzi.
4,5 na 5 w "Teraz Rocku"
Nieźle.
U mnie mają zdecydowane 11/10.
Jeszcze długo nie będę mogła się otrząsnąć z szoku, jaki daje mi ta płyta.
Mam cichą nadzieję, że będę miała kiedyś okazję spotkać tych wspaniałych ludzi na żywo.
A teraz żegnam wszystkich sprzed ekranów i śmigać do Empika, zajebista muzyka czeka na Was na półkach ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz